Z weekendem trwającym dłużej niż dwa dni jest podobnie. Zostaliśmy w domu, mając w planie jedno: reset. Wyspaliśmy się, chyba trochę "na zapas", odkryliśmy kilka fajnych miejsc (i kawowych, i kulinarnych), spotkaliśmy się z przyjaciółmi, ugotowaliśmy kilka pysznych obiadów, upiekliśmy muffinki. Uwielbiam takie dni, kiedy jedynym problemem jest kwestia wyboru filiżanek, w których będziemy pić kawę. Ostatnio najbardziej lubię błękitne.
W ogóle w trakcie tych kilku dni przypomniałam sobie, jak przyjemnie jest cieszyć się małymi rzeczami. Tym, że lody sułtańskie zawsze smakują tak samo dobrze. Że odkryłam miłą włoską knajpkę tuż koło domu. Że mamy sąsiadów tak fajnych, że można do nich spontanicznie zastukać o 22 z butelką wina. I że z balkonu widzę schodki jakby żywcem wyjęte z jakiegoś "tajemniczego ogrodu". Mogłabym tak długo wymieniać, ale to strasznie banalnie brzmi ;)